Alternatywa

Kiedyś, dokładnie w 2016 r.  już próbowałem zebrać swoje myśli w jedną całość i w jedno miejsce. Wówczas zacząłem pisać pod pseudonimem "Alternatywa". Po kilku wpisach jednak odpuściłem. Z perspektywy czasu stwierdzam, że tamto miejsce było zbyt pretensjonalne, choć zarzekałem się nie oceniać, nie krytykować, to i tak to czyniłem. Dzisiaj nic nie obiecuję, postaram się być obiektywny wobec spostrzeżeń, o których będę pisał. Pewnym jest, że nie będzie to anonimowy wpis, za którym nie wiadomo kto się kryje.Chciałbym, żeby ten blog łączył moje zainteresowania z refleksjami na różne tematy, nie chcę ograniczać się do jednej ściśle określonej dziedziny, niemniej jednak przypuszczam, że dominować będą wpisy związane z teraźniejszą kulturą alternatywną. Co więcej się tutaj pojawi? Czas pokaże. I jeszcze jedno, nie mam pojęcia z jaką częstotliwością będę zamieszczał posty. Główne założenia znajdziecie w zakładce o mnie.
 
Przez fakt, że szkoda mi tych tekstów, które wówczas powstały, stwierdziłem, że zamieszczę je tutaj, oczywiście wraz z komentarzami i z datą, kiedy je napisałem. Spośród 13 postów starego bloga, trzy znajdziecie w osobnych wpisach, natomiast pozostałe poniżej. 
Wpisy ułożone chronologicznie, najnowszy na górze.

Teatralny Młynek 2016

Jakiś czas temu uczestniczyłem z teatrem w IV Ogólnopolskim Festiwalu Sztuk i Sztuczek dla Dzieci „TEATRALNY MŁYNEK”. W tym festiwalu uczestniczyłem po raz pierwszy, dlatego też bacznie przyglądałem się jego przebiegowi.

Teatralny Młynek nie jest dużym przedsięwzięciem, zaproszonych do uczestnictwa zostało zaledwie pięć grup teatralnych, które pokazały łącznie siedem spektakli w ciągu dwóch dni. Nie chciałbym podejmować się ich oceny, więc napiszę tylko, że wszystkie spektakle prezentowały wysoki poziom, a to z kolei powodowało, że propozycje sceniczne oglądało się dużą z przyjemnością.
Na początku byłem trochę zdziwiony, że jest tak mało grup teatralnych, ale po wszystkim odczytuję w tym pewne zalety (poza ekonomicznymi). Przytaczam tylko kilka istotniejszych:
-zdecydowanie mniej się męczymy (w sensie percepcji odbioru spektakli),
-łatwiej utrzymać publiczność na wszystkich spektaklach,
-grupy szybciej się poznają, zaprzyjaźniają i wymieniają doświadczenia,
-kameralny klimacik dzięki któremu festiwal odbywa się w przyjaznej atmosferze,
-spokojniejsze montaże i demontaże.
Te i jeszcze inne zalety powodują, że na „Młynek” chce się wrócić. Na rzeszowskim „Młynku” czuliśmy się naprawdę bardzo dobrze, a jego bezkonkursowy charakter potęgował te odczucia. Nie było by tak gdyby nie organizatorzy, którzy w stu procentach stanęli na wysokości zadania. Pracownicy Młodzieżowego Domu Kultury z dyrekcją na czele od początku do końca dbali, żeby uczestnicy czuli się dobrze. „Młynek” nie byłby taki gdyby nie dusza festiwalu Monika i jej „Młode Dzielne Kuropatwy”. Cała ekipa w sposób bardzo umiejętny i dyskretny dozorowała czy teatrom się nie dzieje źle. Zdarza się na niektórych przeglądach, że uczestnicy są pozostawieni sami sobie, jednak na pewno nie na „Teatralnym Młynku”.
„Młynek” to z jednej strony taki trochę zakręcony, zwariowany festiwal a z drugiej natomiast bardzo profesjonalnie zaplanowany i zrealizowany.

Pisząc o profesjonalizmie mam na myśli m.in. dbałość o zadowolenie Widza. Ot chociażby opieka nad dziećmi, które ze względu na ograniczenia wiekowe naszego spektaklu nie mogły zostać z rodzicami na sali widowiskowej. Po raz pierwszy spotkałem się z taką sytuacją, że organizator przejmuje dzieci na czas spektaklu i osobiście zagospodarowuje im czas.
Pełen profesjonalizm to też opieka techniczna festiwalu. Dominik dziękujemy i pozdrawiamy!. Jak dotąd to bardzo rzadko widziałem swój rider techniczny na biurku na oświetleniowca, a wysyłam wszędzie. Dzięki temu montaże odbywały się szybko i sprawnie, bo niemalże wszystko było przygotowane przed naszym wejściem na scenę.
Podsumowując… „Teatralny Młynek” jest naprawdę dobrym festiwalem i warto zabiegać by się tam znaleźć. Ja ze swojej strony dziękuję za zaproszenie i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się na „Młynku” swoje spektakle zagrać. Zdecydowanie polecam wszystkim. 

Ocena: 5/5

20 grudnia 2016

 Na Dziedzińcu 2016

VI Jarosławski Przegląd Teatralny Na Dziedzińcu. Już czwarty raz miałem okazję uczestniczyć w tym przeglądzie. Byłem podczas narodzin, byłem gdy festiwal raczkował i zaczął stawiać pierwsze, poważne kroki. Szósta edycja to już nie byle co, przy takim stażu trzeba być ostrożnym, bo po kilku udanych edycjach można wpaść w rutynę a tym samym zacząć uśmiercać wydarzenie. W Jarosławiu na szczęście tak się nie stało, festiwal się rozrasta i nabiera sympatyków.

No właśnie czym jest „Dziedziniec”?
„Dziedziniec” to wyzwanie, to festiwal teatralny, podczas którego teatry i spektakle, na co dzień funkcjonujące w zamkniętych pomieszczeniach muszą zmierzyć się z plenerem. Sam głównie pracuję wewnątrz i przyznaje, wyzwanie jest ogromne. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że są trzy czynniki, które musimy wziąć pod uwagę, gdy wybieramy się na „Dziedziniec”. Po pierwsze długo się zastanowić czy jechać tam ze spektaklem na tzw. „kameralną scenę” bo w plenerze może zniknąć i stracić na wartości. Po drugie: dużym utrudnieniem jest fakt, że na zewnątrz, w mieście nie ma siły, żeby była 100% ciemność, której tak często wymagamy. Trzecia sprawa to dźwięk. Na „Dziedzińcu” są mikrofony, podwieszone pod dachem sceny… tak to prawda są, wiszą i zbierają wszystkie dźwięki i te ze sceny i te z publiczności, te potrzebnie i niepotrzebne, niestety, ale to jest największą bolączką tego festiwalu, z której organizatorzy nie chcą zrezygnować od lat, mimo, że podczas ostatniej edycji (w moim odczuciu) strzelili sobie w kolano, bo jeden ze spektakli, „gościnny” grany bez mikrofonów i jak się okazało, jest to możliwe… i tutaj apel do organizatorów: MY TEŻ POTRAFIMY MÓWIĆ Z PRZEPONY! . Z ciemnością nie ma aż takiego problemu, ponieważ spektakle, które jej potrzebują grane są później w nocy, a to w jakiś sposób załatwia problem. Małe spektakle, „kameralne” też da się coś wymyślić przy odrobinie elastyczności reżyserów i instruktorów. Wyrozumiałość organizatorów w tej sprawie jest przeogromna, więc zanim pojedziecie, zadzwońcie, a na pewno się dogadacie. Nieuzasadniony mikrofon zabija spektakl i sporo spektakli w tym roku przez mikrofon straciło na wartości. Wybaczcie, ale nie będę podawał przykładów. Nie mniej jednak bierzmy cały czas pod uwagę, że jest to festiwal plenerowy i jadąc tam akceptujemy jego warunki. 

Niedogodności te rekompensuje nam świetna atmosfera, luźny przebieg festiwalu i przeogromna gościnność organizatorów. Pod tym względem jest to jeden z niewielu festiwali na którym czujemy się gośćmi, a nie kolejnymi, czegoś chcącymi grupami, które zawracają głowę zabieganym organizatorom. W Jarosławiu tak nie ma. Tam każda, nawet najmniejsza sprawa rozpatrywana jest indywidualnie i pozytywnie. Ania i Paweł zrobią wszystko by uczestnicy czuli się dobrze i odjechali zadowoleni. Za co jeszcze raz WIELKIE DZIĘKI !!!
„Dziedziniec” to festiwal wyjątkowy, jedyny i niepowtarzalny zarówno w swoim charakterze jak i przebiegu. Bardzo ważnym elementem jest jego bezkonkursowość, dlatego też pomiędzy grupami rodzą się przyjaźnie i znajomości. Nie ma rywalizacji i zawiści. Dziedziniec to festiwal odważny, no bo kto z nas zapraszałby w plener spektakle sceniczne?
Lubię „Dziedziniec” i gorąco polecam, tym którzy nie mieli okazji w nim uczestniczyć. Jest jeszcze wiele, wiele elementów, które z roku na rok czynią ten festiwal atrakcyjniejszym, a których nie da się opisać, bo „Dziedziniec” trzeba przeżyć!

PS
W Jarosławiu, „zupa parówkowa” smakuje najlepiej na „Dziedzińcu”! Danie serwowane najwytrwalszym uczestnikom – kto został do końca, ten wie!

Ocena: 4/5

22 września 2016 r.

Teatr w ogrodzie?

No właśnie… na przestrzeni kilkunastu lat namnożyło się nam przeróżnych odsłon festiwalowych, konkursowych, przeglądowych, biesiadnych itp... Ja od kilku lat mam przyjemność uczestniczyć w spotkaniach teatralnych, które mieszczą się w ogrodzie. Organizatorem jest zaprzyjaźniony mi „Teatr Straszydełka” działający przy GOKu w Ulanie-Majorecie. Idea spotkań powstała w wyniku skrzyżowania dróg dwóch pasjonatów: człowieka, który kocha teatr z człowiekiem, który kawał życia poświęcił na budowę swojego, wyjątkowego ogrodu.

Po kilku rozmowach urodził się pomysł, żeby teatralne deski zamienić na naturalną przestrzeń. Początkowo pomysł budził wiele wątpliwości, ale pierwsza edycja w udowodniła, że przeniesienie działań teatralnych na łono natury jest możliwe. I tak właśnie po raz pierwszy w 2012 roku spotkaliśmy się „w tak pięknych okolicznościach przyrody” (cyt. „Rejs”). Ów ogród „o charakterze parkowym stylizowanym na wzór XIX wiecznych ogrodów sentymentalnych” znajdziemy w miejscowości Sobole, a należy on do Państwa Adamczyków. To właśnie Pan Adamczyk wraz ze Sławomirem Żyłką (GOK Ulan-Majorat, Teatr Straszydełka) postanowili zaadoptować  i udostępnić tą niezwykłą przestrzeń dla teatru. Pierwsza edycja w stu procentach ulokowana był w tym wspaniałym miejscu. Natomiast kolejne edycje co prawda jedynie ocierały się o ogród, nie mnie jednak idea pozostała. To dzięki tej nietypowej przestrzeni powstał festiwal „naturalny”, świeży. Podczas jego trwania zawsze panuje zdrowa atmosfera. Spotkanie to nie ma sprecyzowanego godzinowo programu, wszystko dzieje się spontanicznie – naturalnie. Zawsze są warsztaty, zawsze są spektakle, ale i zawsze widzimy uśmiech na twarzach uczestników. Nie ma napinania się, wszystko odbywa się naturalnie, „żyje swoim życiem”, tak jak ta roślinność we wspominanym ogrodzie.

Festiwalowa strefa kibica.

Bardzo dobrym przykładem tej otwartej formy festiwalowej jest tegoroczna edycja. Pierwszego dnia spotkań (25.06 o godz. 15.00) jak wszyscy wiemy był mecz Polska – Szwajcaria. Większość uczestników zadeklarowała chęć obejrzenia tego nieteatralnego widowiska. Mimo, że na ten czas były zaplanowane warsztaty, nikt nie protestował, nikt też nie protestował gdy zmagania piłkarskie się wydłużyły ze względu na dogrywkę, a później rzuty karne. Co prawda pierwszy spektakl się opóźnił, ale euforia po wygranym spotkaniu Polaków sprzyjała oraz przyczyniła się do wzmocnienia więzi a także dała energię uczestnikom… Tutaj ukłon w stronę tych ze środowiska teatralnego, którzy nie chcieli (przy pomocy „Króla Lwa”) „jarać” się tym, że Nasi są na Euro, a później na facebookowych tablicach twierdzili, że są dumni z Polaków – jak widzicie kochani… można się „jarać Euro” i robić teatr, tylko trzeba chcieć…
Pomimo luzu i spontaniczności i otwartej formy cały festiwal przebiegał sprawnie, wręcz dynamicznie, każdy wiedział po co przyjechał. Nic nie było w stanie zakłócić przebiegu… ba nawet gdy okazało się, że sala widowiskowa (w której trwały warsztaty) jest potrzebna na jakieś inne spotkanie nie było problemem. W sposób wręcz niezauważalny warsztaty przeniosły się w inne miejsce… nieliczne kwestie sporne można było załatwiać happeningowo i z uśmiechem na twarzy.
Podczas spotkań „Teatr w ogrodzie?” nie można mówić o rywalizacji czy pretensjonalności… ktoś może powiedzieć, że do „ogrodu” jedzie się zagrać spektakl, obejrzeć inne spektakle i wziąć udział w warsztatach, ja jednak uważam, że cenniejszym (niż wymienione) elementem jest radość przebywania w gronie przyjaciół, pasjonatów teatru, którzy potrafią bez zadawania pytań być razem… a to czyni ten festiwal elitarnym.

Ocena: 5/5

Gdyby ktoś chciał zwiedzić ogród wirtualnie to proszę bardzo: http://www.sobole.com.pl

3 lipca 2016 r.

 Wielopole Wielopole 2016

Kilka dni temu uczestniczyłem z teatrem w „9 Ogólnopolskich Prezentacjach Teatrów Poszukujących o Nagrodę Im. Tadeusza Kantora” w Wielopolu Skrzyńskim. To już druga moja przygoda z tym przeglądem. Po raz pierwszy byłem tam w 2010 roku. Wówczas urzekł mnie oczywiście Kantor, a w zasadzie miejsce jego narodzin i dom rodzinny czyli tzw. „Kantorówka” (tak nazywają dom rodzinny T. Kantora mieszkańcy Wielopola).

W tym roku również dało się odczuć ducha Kantora, ale jedynie na wystawie zorganizowanej w tejże „Kantorówce” przez Bogdana Renczyńskiego (byłego aktora teatru Cricot 2) i jak się okazuje jedyną osobą w jury, która wie, że teatr kantorowski to nie tylko pomalowane na szaro twarze…
Niestety, ale podczas przeglądu a raczej konkursu dało się odczuć stęchliznę unoszącej się kłębami rywalizacji… no ale zacznijmy od początku…
Przegląd, a w zasadzie jego otwarcie poprzedzone było prologiem w postaci pierwszych prezentacji konkursowych, co wywarło na mnie dobre wrażenie, pomyślałem sobie, że otwarcie będzie jedynie formalnością. Niestety, po pierwszym bloku spektakli zaprowadzono nas pod „Kantorówkę” i wtedy się zaczęło… oficjalne rozpoczęcie festiwalu było połączone z ceremonialnym otwarciem wystawy rekwizytów ze spektaklu „Umarła Klasa”.
Ustawieni na słoneczku przysłuchiwaliśmy się witaniu gości, trwało to tak długo, że każdy z uczestników zyskał opaleniznę na twarzy i tego co tam miał wystawione na słońce… na szczęście Kantorowskie rekwizytorium z zrekompensowało walkę ze słońcem i kurtuazją. Po kolacji mieliśmy tzw. „czas wolny”. Ostatnią „atrakcją” pierwszego Kantorowskich zmagań była projekcja spektaklu „Umarła Klasa” na ryneczku. Oczywiście i to wydarzenie poprzedzone było monologami w wykonaniu kolejnych „artystów” występujących poza programem.
Na szczęście następnego dnia obyło się bez VIPów nawet na publiczności, bo przecież swój limit oglądanych spektakli w ilości jedna sztuka wyczerpali dzień wcześniej. Dzięki temu sala widowiskowa świeciła pustkami i smugami światła dziennego spoza rolet imitujących wyciemnienie. Brak zewnętrznej publiczności to taki trochę przeglądowy klasyk, bo oglądaliśmy swoje spektakle nawzajem.
Warunki gry średnie, bo wspomniane światło zaglądało sobie na scenę, natomiast na zewnątrz, przy samej sali widowiskowej remontowano chodniki, więc dźwięki szlifierek i innych urządzeń podnosiły dramaturgię spektakli. Efektowność przedstawień podnosiła też piorunująca subtelność fotografów, którzy błyskawicznie przemieszczali się po sali doświetlając co ciekawsze sceny swoimi fleszami, no cóż, ale tak się chyba teraz robi, bo wśród „błyskotliwych fotografów” był instruktor jednej z grup teatralnych. Nie wspomnę o łażeniu podczas spektakli, i muzyki z telefonów…
Złego słowa nie dam powiedzieć na ekipę, która zabezpieczała obsługę techniczną spektakli. Ci ludzie naprawdę wkładali serduszko w to co robią, na miarę warunków, którymi byli obarczeni. Jeden z niewielu przeglądów podczas których nie trzeba się wykłócać o zmianę filtrów czy poprawki wcześniej ustawionego reflektora. Chłopaki !!! jeszcze raz WIELKIE DZIĘKI!
Tak oto w skrócie wygląda przegląd, który ma potencjał, ale kompletnie niewykorzystany. Miejsce utrzymywane jest przy życiu tylko dzięki respiratorowi zwanemu Cricoteką. Póki co oddech jest miarowy, ale słaby… bo jeden wydech na dwa lata to trochę za mało jak na tak potężnego człowieka jakim jest Tadeusz Kantor.
W drodze powrotnej zastanawiałem się czymże jest ten Kantorowski teatr poszukujący? Po tej wizycie w Wielopolu zarysowała mi się taka recepta, przepis:
Aktorzy muszą mieć pomalowane twarze, najlepiej na szaro lub biało (może przez to słońce), najlepszy autor tekstów to Witkacy, a jeszcze jak się wybierze utwór, który wystawiał mistrz... to już zaleci arcydziełem. Na scenie obowiązkowo musi znaleźć się szmata z której będzie stół, ściana i szalik. W trakcie spektaklu musi być odśpiewana co najmniej jedna piosenka. Ruch aktorów obowiązkowo „z przykurczem” (czyli tak jak C-3PO z Gwiezdnych Wojen). Drewniane skrzynki, drabinki i sztuczne kwiatki. To wszystko należy wymieszać, następnie okrasić podpatrzonymi trikami z innych spektakli, tak, żeby nie pasowało i wydawało się tak samo niezrozumiałe jak spektakle Kantora większości jego naśladowcom.
A i jeszcze jedna ważna sprawa: „prawdziwy instruktor teatralny” musi mieć trampki ;)

Ocena przeglądu: 3/5
5 czerwca 2016 r.

Eurowizja (2016)

Mimo, że kurz po zadymie z Eurowizją już opadł, ja postanowiłem na chwilę wrócić do tego wydarzenia…
Tak się złożyło, że typując wyniki na podstawie własnych odczuć i mojego pojmowania muzyki (mimo, że style i gatunki muzyczne na Eurowizji daleko odbiegają od moich ulubionych) typowałem Ukrainę i jak się później okazało postawiłem na laureata.
Kurde… zastanawia mnie kto decyduje o udziale polskich wykonawców na Eurowizji? Oczywiście poza oficjalnym obiegiem i czy taki istnieje? Bo skoro w tym roku Polacy podważają wyniki jurorów europejskich zarzucając upolitycznienie, to jak to się odbywa u nas? Warto dodać, że zgodnie z regulaminem za wybór piosenki i wykonawcy reprezentującego dany kraj odpowiedzialna jest publiczna stacja telewizyjna tego kraju. W Polsce jest nią oczywiście Telewizja Polska.
Ja jednak odrzucam wątek polityczny i skupiam się na artystycznym i procesie doboru, a na zadane powyżej pytanie odpowiecie sobie sami…
Oficjalnie panuje twierdzenie, że o reprezentantach decydują telewidzowie, ale tak nie było zawsze, bo kilka pierwszych edycji, w których brała udział Polska o nominacji decydowała jedynie komisja powołana przez TVP i tak było do 2003 r. Zmiana oddająca głos w ręce telewidzów była rzekomo reakcją na słabe wyniki naszego kraju. No to mamy lepiej…
Aktualnie nabór wygląda tak: artyści chcący wziąć udział w Eliminacji do Konkursu Piosenki Eurowizji pod nazwą „Piosenka Dla Europy” muszą zgłosić się sami, następnie specjalnie powołana komisja wybiera „najlepszych” i wtedy oddaje się głos telewidzom, którzy typują reprezentanta. Ostatnie kilka lat (włącznie z 2016 rokiem) pokazują, że telewidzowie nie mają najlepszego gustu. Uważam, że o wiele lepsze wyniki osiągaliśmy w czasach, gdy o reprezentacji decydowała jedynie komisja składająca się z fachowców w tej dziedzinie. Polska od czasów Edyty Górniak nigdy nie zaistniała na tym bądź co bądź istotnym festiwalu. A od 2005 roku prawie zawsze nominację dostaje taka trochę „popłuczyna kultury”, która karykaturalnie wykonuje swoją pozornie ładną piosenkę i liczy na uznanie nie tylko Europy, ale całego świata, właśnie dla tego, że brała udział w Eurowizji.
Wydaje mi się, że większość z nas, Polaków boi się czegoś, co jest poza ich rozumowaniem a szczególnie już w dziedzinie twórczości artystycznej. Zauważcie, że te polskie zespoły, które są szanowane na świecie, nie maja uznania w naszym kraju. Dlaczego? Czy Polska boi się typować normalnie i postawić na dokonania artystów, którzy na świecie kojarzeni są właśnie z Polską. Są zespoły, twórcy, których nazwy, nazwiska znane są w każdym zakątku świata. Brak odwagi i obiektywnego spojrzenia na nieco inne gatunki niż komercyjne skutkuje jedynie porażkami. Fiński zespół Lordi (dla niektórych banda przebierańców) wygrał Eurowizję w 2006 r., albo dwa lata temu Thomas Neuwirth znany jako Conchita Wurst  (kojarzony jako dziewczę z brodą) zaprosił Eurowizję do Austrii. Myślę, że zwyciężył nie tylko dzięki swojemu „drag queen show”.
Mamy jakąś taką dziwną „obawę narodową”, która nie pozwala zaryzykować, poszukać artysty, którego twórczość wykracza za powszechnie przyjęte pojmowanie (w tym przypadku) gatunków muzycznych. Czy takich wykonawców boi się nasz kraj?  A może boi się, że tak jak Edyta Bartosiewicz w 1994 r. odmówią reprezentowania naszego kraju?
Niegdyś bardzo mi się podobała idea, a raczej obowiązek regulaminowy mówiący o tym, że każdy kraj wykonuje utwór w ojczystym języku, ale od 1998 roku i to uległo zmianie w efekcie której dopuszcza się możliwość śpiewania m.in. po angielsku. W moim odczuciu to powoduje, większość naszych artystów idzie na łatwiznę, a tym samym odwraca się od ojczyzny wstydząc się swojej mowy, a to Edyta Górniak zajęła II miejsce śpiewając właśnie po Polsku.
Na zakończenie dodam, że w tym roku bardzo mi się podobała parodia ukazująca przerost formy naszego reprezentanta sprzed dwóch lat – Donatana. Parodia Eurowizji, którą  przygotowali gospodarze nie pomijała również laureatów poprzednich edycji włącznie z gospodarzami. Takie podejście powoduje, że Szwedzi (i nie tylko) mają do siebie dystans, którego niestety, ale nam, Polakom brakuje… dlatego podczas gdy my napinamy się inni robiąc to co lubią i w czym są mocni odbierają Polakom nadzieję na to, że kolejna edycja odbędzie się w ich kraju…

31 maja 2016 r.

Post ten został skomentowany przez użytkownika:
Flylover31 maja 2016 20:03
"Po przeczytaniu uważnie całego tekstu muszę stwierdzić, iż nie zweryfikował Pan do końca niektórych informacji, poprzez co wprowadza Pan czytelnika w błąd. "Ostatnie kilka lat (włącznie z 2016 rokiem) pokazują, że telewidzowie nie mają najlepszego gustu." Czyżby? Pragnę przypomnieć, iż w zeszłym roku jak i dwa lata temu to komisja powołana przez TVP wybrała naszych reprezentantów odgórnie (Donatana i Cleo oraz Monikę Kuszyńską), nie było żadnych preselekcji. Więc gdzie tu ci telewidzowie o pozostawiającym wiele do życzenia guście...? (W 2012 i 2013 Polska nie brała udziału). Dopiero w tym roku reprezentanta wybrali telewidzowie - spośród wszystkich wykonawców, to Michał był najlepszy i na szczęście telewidzowie właśnie jego docenili (jak widać, nie wszystkim telewidzom słoń nadepnął na uszy). Gdyby wygrała Margaret (która była faworytką) - faktycznie można byłoby mówić o "popłuczynie kultury" ale na pewno nie o Michale. Który w moim mniemaniu, zaistniał i godnie nas reprezentował. Jednak ogólnie się z Panem jak najbardziej zgadzam - nasze wcześniejsze wystąpienia na Eurowizji nie były zbyt hmmm, udane."

 Dwa języki teatru

Od kilku lat obserwuję widownię, która przychodzi na moje (i nie tylko) spektakle. Nie jest to odkryciem, że ową publiczność możemy podzielić przynajmniej na dwie grupy: „Teatralną” – taką, która zna się na teatrze, czyta symbolikę, wie jakich środków należy używać w spektaklach, a jakich unikać. Drugą grupę ja nazywam „z marszu” czyli taką, która przychodzi obejrzeć spektakl i ewentualnie chwilę porozmawiać o tym co zobaczyli. W tej sytuacji zadaniem reżysera jest tak poprowadzić spektakl tak, żeby podobał się jednym i drugim… czy się da?
Tak, ale czy o to chodzi w twórczości? Czy poszukiwania artystyczne muszą się opierać jedynie na zasadach? co do tego nie jestem przekonany. Dlaczego robiąc spektakl i chcąc go pokazywać np. na konkursach, czy festiwalach stale muszę wcielać się w jurorów i zastanawiać czy dana scena jest „poprawnie” zrealizowana? Albo odwrotnie… mam pomysł na metaforę, ale zastanawiam się, czy będzie dobrze odczytana przez „zwykłego widza”? Nie zamierzam tutaj dokonywać oceny, który widz jest ważniejszy, bo niema takiej potrzeby. Istotą przecież jest, żeby każdy z Nich znalazł coś dla siebie w spektaklu. Dzisiaj przyjrzę się tej pierwszej grupie odbiorców i trochę odniosę się do „prawideł teatru” na przykładzie jednego z moich ostatnio zrealizowanych spektakli. Chodzi o „Jednostkę” (oczywiście Teatru OKO). Spektakl, który powstał z myślą o dzieciach i młodzieży poświęcającej swój czas multimediom a w szczególności grom komputerowym. Niedawno poddany został ocenie w kategorii teatrów dziecięcych. Przy omówieniu blisko 40 minut rozmawialiśmy na temat muzyki w nim użytej. Iskrą zapalną były tzw. „przeboje” w tym przypadku muzyka pochodząca z bardzo rozpoznawalnych filmów a m.in. „Requiem dla snu” (a jak wiemy muzyka z tego filmu już swoje przeżyła w przeróżnych odsłonach). Przyznaję, że celowo, trochę prowokacyjnie ale i badawczo zamieściłem „klasyki”, wiedząc, że nie zostanie to pominięte przez oceniających (znawców teatru), a dla ludzi „z marszu” będzie się podobało. Nie myliłem się, „zwykła publiczność” przyjęła to bardzo dobrze, a jurorzy od razu zarzucili mi, że muzyki tego typu do spektakli się nie stosuje. W Ich opinii niesie ona za sobą ładunek związany jedynie z filmem. Ja natomiast stałem i stoję przy twierdzeniu, że w tym konkretnie spektaklu, ma być ona hasłem wywołującym skojarzenie nawiązujące do tematyki z danego filmu. I tak boksowaliśmy się ponad pół godziny. Ja twierdziłem, że dla widza „nie teatralnego” jest to jedynie sygnał, a oni, że muzyka przytłacza grę aktorów swoimi obrazami z filmów. Ja, że rysuje fabułę, a Oni, że zabija. Jestem w stanie zgodzić się niemalże w 100% ze zdaniem jurorów, gdyby ten spektakl był pokazywany jedynie dla „fachowców”, ale tak nie jest. Skoro „zwykły widz” odbiera spektakl zgodnie z moim założeniem to znaczy, że środek, którego użyłem był odpowiedni, a to dla „ludzi z marszu” częściej gram niż dla komisji oceniających (i nie chodzi tutaj o robienie spektakli pod publiczkę). Za tym idzie jeszcze znajomość nas jako teatru, który wystawia swoje spektakle poza przeglądami, a nie jak większość młodzieżowych grup, sezonowo produkują przedstawienia… (ale o tym może innym razem).
Mam wrażenie, że to właśnie „fachowcy” związują ręce naszej twórczości, a gdy węzeł choćby trochę się poluzuje dociskają go tak, żeby żaden ruch nie był możliwy. Wiem, że węzeł ten składa się z Ich doświadczenia, lecz doświadczenie, rodzi spojrzenie na dane zjawisko tylko z jednej strony… a czasami warto zerknąć nieco inaczej i poluzować więzy na rzecz obu stron. W tym konkretnym przypadku tak się chyba stało, bo w efekcie spektakl został nagrodzony.
Podsumowując nasuwa mi się myśl, że każdy supeł czy węzeł da się rozwiązać i zawiązać na nowo, a żeby był mocny nie zawsze musi być maksymalnie dociśnięty, czasami warto zmienić sposób wiązania… więc dajmy sobie odrobinę luzu dla dobra wspólnej sprawy…

13 maja 2016 r.

Cenzura sprzyja twórczości

Kilka dni temu namiętnie słuchałem „Arahji” Kultu i tak mi się pomyślało, że nasz kraj zawraca. A jak wiadomo wszystko to, co było po lewej stronie idąc w tamtą stronę, przy powrocie jest po prawej…

 

Wiem, że miało nie być polityki, ale w tym przypadku muszę odrobinę nawiązać. W momencie kiedy pojawiło się widmo cenzury, pobudziło wśród artystów niemalże martwą umiejętność tworzenia kontrkultury. Zachęciło do wnikliwszej obserwacji i nakłoniło do osadzania odczuć i refleksji w swojej twórczości.
Wzburzone środowisko kabaretowe za wywalenie transmisji na żywo „Płockiej Jubileuszowej Nocy Kabaretowej” (1 maja 2016r.) z TVP pewnie nie pozostawi suchej nitki na Zarządzie mediów publicznych, a i władzom kraju pewnie też się oberwie. Na jednym z forów przeczytałem komentarz do tej sytuacji, który pięknie podsumowuje całe to zamieszanie: „Boją się, jest dobrze”. Środowisko teatralne powraca do repertuaru tworzonego w latach „radzieckiej okupacji”. A sądząc po wydarzeniach, które niedawno miały miejsce w polskich teatrach wnioskuję, że lada moment doczekamy się przeróżnych komentarzy scenicznych. Nie ukrywam, że i ja w jednym z moich spektakli już taki komentarz mam.
Wyraźnie swoją obecność podkreśla środowisko muzyczne, a przynajmniej rockowe…
Hunter z utworem „NieWolnOść” bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Chociaż bardzo dobrze znam twórczość tego zespołu i niejednokrotnie w tekstach dało się wychwycić obserwacje teraźniejszości, to wspomniany wyżej utwór jest przepięknym komentarzem do sytuacji w naszym kraju.  

Big Cyc dzisiaj wypuścił utwór, który od pierwszych słów mi przypomniał ich pierwsze płyty „Z partyjnym pozdrowieniem” czy „Nie wierzcie elektrykom”. Utwór, który się ukazał nosi tytuł „Antoni Wzywa Do Broni” jest zapowiedzią nowej płyty zespołu "Czarne słońce narodu" – Premiera 13.05.2016. Aż jestem ciekaw nowego krążka, podczas gdy w ostatnich latach rzadko spoglądałem w stronę tego zespołu. Myślę, że ten utwór jest dowodem na to, że zespół Big Cyc nie zapomniał o punkrockowych korzeniach.

 

 Podsumowując nasuwa mi się pytanie… czy nie ma nas artystów gdy nie ma „ich”? Coś w tym jest, że łatwiej nam się tworzy będąc w opozycji. W chwili obecnej wszystkie te działania są jeszcze dosłowne, ale cenzura, która powoli zaczyna wyrastać na polach obsiewanych przez rządzących tym krajem, staje się nawozem dla twórczości artystycznej. Nie wiem czy się cieszyć, że nawóz ten jest naturalny, a nie sztuczny, ale podobno na naturalnym nawozie żywność jest zdrowsza.
30 kwietnia 2016 r.

 Dotknij Teatru 2016

 „Dotknij Teatru” nie ma wymiaru komercyjnego, nikt nie oczekuje na zyski. Tutaj nie ma profesjonalistów i amatorów, nie ma oceny i rywalizacji bo wszystkich łączy pasja.
     Już drugi rok zajmuję się koordynacją działań ogólnopolskiej akcji „Dotknij Teatru” na terenie województwa lubelskiego. W ubiegłym roku był to spontaniczny zryw w ostatniej chwili, ale skuteczny. Do akcji włączyło się 8 miejsc z Lubelszczyzny.
Dziękuję Pani Agnieszce Michalak za ogromny kredyt zaufania i propozycję objęcia funkcji koordynatora na teren woj. lubelskiego.
W tym roku zainteresowanie uczestnictwem przerosło moje oczekiwania. Nie spodziewałem się, że będzie aż tyle wydarzeń. Śmiem twierdzić, że pod względem ilości miejsc i wydarzeń jako województwo byliśmy w ścisłej czołówce. W roku 2016 udział wzięło 15 uczestników co dało ponad 20 wydarzeń.
Taka frekwencja, zaangażowanie, niejednokrotnie poświęcenie prywatnego czasu świadczy o tym, że teatr na Lubelszczyźnie ma się bardzo dobrze. Bo właśnie dzięki akcji „Dotknij Teatru” ujawniamy się na zewnątrz wychodząc poza codzienną pracę. Pokazujemy się z zupełnie innej strony, odsłaniamy dla widza nasze tajemnice, przyjmujemy wyzwania, rozmawiamy, pokazujemy, że teatr to nie tylko spektakle. W moim odczuciu „Dotknij Teatru” zespala też twórców, niejednokrotnie właśnie dzięki tej akcji dowiadujemy się, że gdzieś w małej wiosce istnieje teatr, który dzięki swojej pasji nie ma obaw zaoferować swoje działania czy spektakle obok dużych ośrodków kultury czy teatrów instytucjonalnych. Ta akcja sprawia, że stajemy się równi. „Dotknij Teatru” nie ma wymiaru komercyjnego, nikt nie oczekuje na zyski. Tutaj nie ma profesjonalistów i amatorów, nie ma oceny i rywalizacji bo wszystkich łączy pasja. Tutaj każdy dzieli się tym czym ma, bo każdy z nas wie, że największą nagrodą dla nas, twórców jest zadowolony widz. Na przykładzie własnego podwórka zauważyłem, że zmienia się spojrzenie na teatr, który kiedyś był traktowany jako coś „obciachowego”, dzisiaj staje się integralną częścią naszego małego społeczeństwa. Ludzie, którzy dotąd przyglądali się z zewnątrz, wchodzą w interakcję, mają odwagę wyrazić opinie, wziąć udział w warsztatach czy wcielić się w postać czytanego dramatu. Cieszy mnie, że „Dotknij Teatru” z roku na rok zyskuje sympatyków i przychylnych miejsc. Dziękuję Wam!
I właśnie tym miejscu chciałbym wszystkim tegorocznym uczestnikom serdecznie podziękować za zaufanie, którym mnie obdarzyliście. Mam nadzieję, że sprostałem wyzwaniu i jeszcze nieraz będziemy wspólnie świętować obchody Międzynarodowego Dnia Teatru. Szczególne podziękowania należą się Pani Joli Sławińskiej-Ryszka, naszej ogólnopolskiej koordynatorce, z którą każda rozmowa telefoniczna była potężnym ładunkiem energii, a sprawy skomplikowane stawały się prostymi. Pani Jolu! Dziękuję!

Żeby nie być gołosłownym przypominam jakie wydarzenia na Lubelszczyźnie odbyły się w ramach tegorocznej edycji akcji Dotknij Teatru:
Biała Podlaska:
    Teatr Małych Form Sylaba i spektakl „Kobieta Niezależna”.
Biłgoraj:
    MDK – dwie premiery: Grupa Spontan "Poczekalnia" i Grupa Ambaras "Nie ma tego złego".
Chełm:
    Studio Teatru Wyobraźni z MDK Chełm: „Etiudy teatralne w Studiu Teatru Wyobraźni” i próba czytana „Ona, On, Oni”,
    Teatr Ziemi Chełmskiej i spektakl „Mayday”.
Krasnystaw:
    Krasnostawski Dom Kultury dwa spektakle „Uczta na Oplimpie” i „Marzenia Nataszy”.
Lublin:
    Grupa Banina akcja „Wychowajmy ich” w Zespole Szkół nr 1 im. Władysława Grabskiego oraz spektakl „Marzenie Nataszy” w jednym z mieszkań w lubelskich,
    Teatr im. H. Ch. Andersena w Lublinie zorganizował dwudniowe warsztaty teatralno-literackie dla dzieci zatytułowane „Każdy może być Alicją”,
    Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie odsłonił kulisy w akcji „Zwiedzanie Teatru”,
    Teatr Stary w Lublinie – Zwiedzanie Teatru Starego oraz wystawa archeologiczna w sali widowiskowej.
Łuków:
    Teatr Poezji (ŁOK Łuków) otwarta próba spektaklu „Między nocą… a dniem”.
Podgłębokie:
    Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy, w którym można było obejrzeć spektakl „Dyplomata” w wykonaniu „Duetu Męskiego bez nazwy”
Ruda-Huta:
    Teatr OKO wspólnie GOK-iem zorganizował performatywne czytanie w akcji „Los dramatu”, otwarte warsztaty improwizacji dla dzieci i młodzieży oraz spektakl „Deżawi”, który powstał w 48 godzin.
Świdnik:
    Teatr Puk Puk (MOK) Otwarta próba spektaklu „Czy zawsze białe jest białe, a czarne jest czarne?” połączona z warsztatami.
Ulan-Majorat:
    Teatr Straszydełka z GOKu zaprezentował spektakl „Na pełnym morzu”.
Włodawa:
    Młodzieżowy Dom Kultury im. Oskara Kolberga we Włodawie zaprosił uczestników na Spotkania teatralne - Włodawski Kolaż Teatralny „Drabina”.

Jeszcze raz!
 W I E L K I E    D Z I Ę K I !!!
24 kwietnia 2016 r.

 Młodzieżowy teatr alternatywny nie istnieje

Młodzieżowy teatr alternatywny – takie zjawisko nie istnieje, przynajmniej na przeglądach teatrów młodzieżowych, w których jurorami są zawodowi aktorzy, „doświadczeni” ludzie teatru, czy pseudo znawcy.
Aktualnie dobrze oceniane są spektakle, które swoją formą i treścią przypominają teatralność znaną ze scen instytucjonalnych. Oceniają dykcję i scenografię, a nie ideę, przesłanie, czy bunt, który siedzi w młodzieży i potrzebuje uwolnienia… ale to dla teatralnych „wyjadaczy” nie ma znaczenia. Dla nich lepsza jest kolejna zerżnięta z internetu adaptacja „Balladyny” lub innego dramatu napisanego na osoby dorosłe niż scenariusz autorski, dający młodzieży możliwość własnej wypowiedzi, ale tego szanowni Jurorzy nawet nie próbują pojąć. Na omówieniach siedzą tylko i kiwają głowami, a pod stołem trą piętami, żeby skończył się przegląd, zawinąć swoją dniówkę i jak najszybciej zniknąć.  Dziwi mnie, że tak ślepi ludzie silą się na ocenę czegoś czego nie chcą i nie próbują zrozumieć. Wytykają potknięcia a widzą istoty. Nie zadają pytań: skąd pomysł? dlaczego taki kierunek? czy zwyczajnie: po co ten spektakl? Nie potrafią szczerze powiedzieć, że im się nie podoba. Silą się na rady, którymi można zastąpić papier toaletowy. Ciekawe czy Wy przekopalibyście cały spektakl, bo mi się coś nie podoba?  Z przykrością stwierdzam, że osoby w których widziałem autorytet, jako jurorzy na przeglądach okazują się maszynkami w fabryczce oglądania teatrzyków i kiwania głowami. Nagrody przyznają tym zespołom, których adaptacja oklepanego tekstu była zbliżona do tej, którą przedwczoraj oglądali w „Teatrze” lub sami występowali, albo co gorsza reżyserowali.
Oglądając bajki teatrów dziecięcych, domagacie się od dzieci zabawy, ale przy teatrach młodzieżowych wymagacie profesjonalizmu na miarę PWST. Przy spektaklach młodzieżowych zapominacie, że w podobnym wieku sami byliście zbuntowani, a część z Was wówczas nawet nie myślała jeszcze o teatrze jako zawodzie. Oceniając tyle przeglądów zapewne wiecie, że bunt w spektaklu to zazwyczaj jedna propozycja repertuarowa danej grupy pokoleniowej i świadomi jesteście, że dopiero po wylaniu żółci zaczyna się poszukiwanie formy i próba stworzenia stylu. Pewnie o tym wszystkim wiecie, tylko na przeglądach zapominacie. Zachowujecie się jak Kuba Wojewódzki w pierwszej edycji „Idola” – szczególnie młodzi adepci sztuki jurorskiej.
Zapamiętajcie, że każdy instruktor, czy osoba zajmująca się teatrem wie, że trzeba pracować nad dykcją swoich wychowanków, czy uczyć ich trzymać intencje. My nie jesteśmy z nikąd, za to wy tuż po urodzeniu zapewne mówiliście hiperpoprawnie, tylko jak się słucha tych waszych „w każdym bądź razie” na omówieniach to ma się wrażenie uwsteczniania. No, ale to zapewne wina Nas, bo tyle naszego bełkotu słuchacie, że tak Wam zostaje.
Od nas oczekujecie pasji, a od organizatorów przeglądów pieniędzy. My gramy za darmo, a Wy za swoje „Spektakle” liczycie jak za „mokre zboże”. Słowem się nie odezwiecie jak Wam ktoś za to nie zapłaci. No tak, ale to nie ja zdałem za Was egzamin do szkoły aktorskiej…

     Drodzy Jurorzy, jeżeli to czytacie i zrobiło Wam się gorąco, poczuliście zdenerwowanie, już układacie wiązankę na odpowiedź, a może nawet macie chęć mi przyłożyć, to oznacza, że któraś z powyższych cech jest Wam bliska! Bo w tym miejscu pragnę zaznaczyć, że nie zawsze jest tak jak opisałem na górze. Wielokrotnie oceniał mnie zawodowiec i nie trzeba mu było tłumaczyć jaka jest i czego oczekuje młodzież po teatrze. Są jurorzy, od których najgorsza krytyka staje się motywacją. Są Jurorzy, którzy potrafią przelać nam swoją energię, niekoniecznie przyznając pierwsze miejsce. Miło wspominam takich, którzy potrafią podejść i porozmawiać o pogodzie, a nie o spektaklu. Niejednokrotnie usłyszałem od Jurorów, że moje spektakle nie są w ich guście, ale doceniają  zaangażowanie młodzieży w proces tworzenia i dostrzegają, że to jest ich wypowiedź. Nie raz mi zdarzyło się, że Juror zwyczajnie przyznawał się, że nie rozumie, a po chwili rozmowy szukał sposobu, żebym w przyszłości łatwiej mógł dotrzeć do widza. Kilka razy nawet zdarzyło mi się, że spotykając Jurora w innych okolicznościach jeszcze uzupełniał swoje wypowiedzi, a taka postawa świadczy o tym, że On oglądał mój spektakl całym sobą. Zdarza się też, że Juror pamięta mój spektakl, a nie mnie… i to jest piękne. Ja nie twierdzę, że moje spektakle to arcydzieła, ja tylko chcę, żeby oceniający obiektywnie spojrzał na to co stworzyłem, bo teatr młodzieżowy to nie tylko praca nad dykcją, nad spektaklem; teatr młodzieżowy to przynależność do grupy, to zespołowość, to wspomnienia, które zostają na całe życie, bo nie każdy z nich zostanie aktorem w przyszłości. To właśnie dzięki działalności w teatrach młodzieżowych, ci ludzie później zaglądają do Waszych teatrów. O jedno Was proszę: nie zrażajcie nas do teatru i do siebie. A jeżeli już podejmujecie się oceny to oglądajcie, a nie patrzcie.
Niejednokrotnie sam, byłem Jurorem i wiem jaka to ciężka praca, dlatego jestem w stanie zrozumieć zmęczenie, bo na to nie mamy wpływu, ale ignorancji zrozumieć nie potrafię, a takie odczucia coraz częściej przywożę z przeglądów.

Może się trochę narażam na początek sezonu ;) niemniej jednak pragnę zwrócić uwagę, że nie tylko Jurorzy nas oceniają, ale my ich też… Do zobaczenia na przeglądach… 

19 kwietnia 2016 r.

Post ten został skomentowany przez użytkownika
Unknown
19 kwietnia 2016 19:49
"Święte słowa. Niestety w wielu dziedzinach życia dla oceniających nie liczy się zaangażowanie i chęć tworzenia, ale aby osiągnąć własne cele, najczęściej finansowe...
Autorze - gratuluję, znowu czuję się "ululany" intelektualnie." 

Polish Culture

Przychodzi klient do sklepu z elektroniką i prosi panią o „taką ładowarkę do telefonu na akumulatorki”. Pani chwilę zastanawia się, marszczy brwi, mruży oczy i mówi, że nie ma czegoś takiego. Na to klient mówi, że jest bo widział na wystawie. Pani podirytowana woła koleżankę, znacząco patrzą na siebie, kiwają głowami, po chwili ta druga prosi pana o opis jak to coś wygląda, więc Pan tłumaczy, że takie niebieskie pudełeczko z kabelkiem, który podłącza się do telefonu i wtedy telefon się ładuje za 29 zł. A pani na to: Aaaaa chodzi Panu o „power bank”…
„Na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć” – idąc za cytatem z „Rejsu” wniosek jest prosty: na blogach też musi być pierwszy post. Jak wszyscy wiemy, Rejs jest o szeroko rozumianej kulturze w ówczesnym jej ujęciu. Mój blog też poniekąd dotyczy kultury więc pozwoliłem sobie temat bardziej ogólny i na cytat z „Rejsu”. Po co? być może uda mi się wyjaśnić na końcu.
Najpierw jednak zajmę się tematem co to się pojawił w patetycznym tytule. Od kilku, a nawet kilkunastu lat (zapewne nie tylko ja) zauważyłem napływ zapożyczeń językowych, szczególnie z angielskiego. Domyślać się mogę, że potrzeba ta w wynika z chęci bycia bardziej amerykańskim. Niestety stwierdzam, że z roku na rok tych anglo-amerykanizmów jest coraz więcej.
Nie przeszkadzało mi to na etapie „hot doga”, bo trochę to apetyczniej brzmi (pewnie tylko w Polsce). Nie przeszkadzało mi na etapie „sorry” bo łatwiej powiedzieć „sorry” niż „przepraszam”  no i na etapie „F. Y.” też mi nie przeszkadzało. Podaję skrót, bo nie wiem czy mi nowiuśkiego bloga nie zablokują, ale pewnie wszyscy i tak wiedzą o co chodzi.
Zaczęło przeszkadzać mi w momencie, gdy wchodząc do sklepu oferowano mi „sale”, włączając telewizor dostaję „newsy”, znajomi oferują mi spotkanie w „pubie”, a do jedzenia otrzymuję „lunch”. Najbardziej jednak doskwierać zaczęło mi, gdy w branży, którą się zajmuję, w branży, która ma stać na straży naszych narodowych tradycji, dbać o język i pielęgnować dziedzictwo – w kulturze zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu nowe pojęcia tworząc jakąś chorą wręcz patologiczną modę.  
I tak biorąc kiedyś udział w pewnym szkoleniu na temat animacji kultury uczył mnie, nie nauczyciel tylko „coach”. To od niego dowiedziałem się, że animator kultury musi być zawsze „ready”, żeby zorganizować „event”. Żeby się wszystko dobrze potoczyło obowiązkowo musi być „public relations” a na koniec dowiedziałem się, że moje stanowisko w pracy teraz nazywa się „culture manager”. Na szczęście to szkolenie było „free” i tyle samo warte.
Z tym zgodzić się nie mogę, że ludzie, którzy próbują nas uczyć jak działać, jak tworzyć kulturę brudzą naszą mowę tym bełkotem. Za każdym razem, gdy zapytałem co oznacza dane słowo lub fraza? jaki jest polski odpowiednik? usłyszałem, że „polskie słowo nie oddaje istoty i pełni znaczenia”. Mało tego, niejednokrotnie zauważyłem, że polskie odpowiedniki traktowane są jako coś archaicznego, a wręcz kojarzonego z terenami pozamiejskimi.
Jestem w stanie zrozumieć, że są dziedziny, w których posługujemy się tzw. „branżowym językiem”, że są słowa, które już na stałe zapuściły korzenie w mowie polskiej, ale nie jest w stanie przemówić do mnie osoba, która twierdząc, że zna się na kulturze, wpaja we mnie i innych „nowomowę”. Ja nie daję się na to nabrać, ale są tacy, którzy żeby być „trendy” powtarzają jak papugi słówka, których nie rozumieją. Gorzej tylko, gdy się mówi do Polaka w jego ojczystym języku, a on nie rozumie, bo wie co to jest „power bank”, a nie wie co to jest ładowarka. Czy o taką kulturę im chodzi na tych szkoleniach? Czy to jest rozwój kultury polskiej? Nie wiem, no ale cóż im po rozwoju, gdy nie ma progress-u?
 
Na zakończenie obiecana historyjka z „Rejsem” w tle. Kiedyś (tuż po tym, gdy zacząłem pracę w kulturze) jeden znajomy zapytał mnie gdzie pracuję. Usilnie tłumaczyłem, że w GOKu, opisywałem co robię itd., ale on nie bardzo wiedział o co chodzi… i po zastanowieniu stwierdził, że jestem kaowcem. Kurde, trochę się zdenerwowałem, no ale w efekcie porównałem swoje stanowisko do legendarnej funkcji granej przez S. Tyma w „Rejsie”. Wówczas byłem wkurzony, ale dzisiaj już wiem, że wolę być kaowcem niż „culture managerem”.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że sam coraz częściej się przyłapuję na używaniu tych angielsko-amerykańskich wtrąceń. Przykład w pasku adresu dziennika sieciowego (bloga) ;)
18 kwietnia 2016 r.
Marcin Woszczewski

Komentarze